
Pozdrawiam serdecznie z Patagonii!
Był 19 grudnia 2022 roku, godzina 12:42…
Tymi słowami zakończyła się nasza krótka, ale niezapomniana rozmowa z Mikołajem Golachowskim – biologiem, podróżnikiem i autorem książki Pupy, ogonki i kuperki, którą wspólnie z dziećmi wygraliśmy w konkursie organizowanym przez Centrum Edukacji i Informacji Ekologicznej w Gdańsku.
Zacznę od przeprosin. Takich prawdziwych – nie z obowiązku, tylko z lekkim rumieńcem wstydu. Autor długo czekał na tę recenzję. Ale nie dlatego, że – za przeproszeniem – miałem go w pupie. Wręcz przeciwnie. Wreszcie powstała: recenzja książki Pupy, ogonki i kuperki!
Po prostu dopiero niedawno zacząłem prowadzić bloga z pełnym zaangażowaniem i nadrabiam literackie „zaległości”. Sądząc po dedykacji, którą wpisał do naszego egzemplarza, Mikołajowi Golachowskiemu nie brakuje poczucia humoru, więc mam nadzieję, że lektura tej recenzji sprawi mu tyle przyjemności, ile nam sprawiła jego książka.

A wiadomo: każda porządna pupa potrzebuje wygodnego siedziska. Więc temat musiał chwilę poleżeć. Dojrzeć. Nabrać masy krytycznej. I może to wyszło wszystkim na dobre. Bo Pupy, ogonki i kuperki to książka, która – choć opowiada o tyłach – trafia w sedno.
Jest zabawna? Oczywiście.
Interesująca? Jak najbardziej.
Ale przede wszystkim: odważna i potrzebna.
Bo dzięki niej można spojrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy – tej, o której zwykle się nie mówi, choć każdy ją ma.
Recenzja książki Pupy ogonki i kuperki – czego się po niej spodziewać?
Śmiech z tyłu – czyli estetyka rewersu
Przez dekady literatura dziecięca skutecznie omijała temat tego, co z tyłu. Pupy, ogonki, odwłoki – traktowano jak rejony wstydliwe, niegodne uwagi. Może dołożył się do tego Gombrowicz, który przecież całą swoją twórczość podporządkował nieustannemu upupianiu i walce z gębą. Jakby ciało kończyło się gdzieś w okolicach pępka, a to, co poniżej, należało zatuszować, zdezynfekować i przykryć dekoracyjnym tiulem edukacyjnej powagi.
Tymczasem dzieci interesuje dokładnie to, co śmieszne, bulgoczące i czasem wybuchowe. Fascynują je nie tylko dźwięki i zapachy – ale też funkcje. Po co zwierzęta mają ogony? Dlaczego niektóre pupy strzelają kwasem? Czemu tylna część ciała może być bronią, wabikiem, a nawet środkiem komunikacji?
I wtedy wchodzi Golachowski – rasowy przyrodnik.
Wskakuje na literacką scenę i – zamiast uciekać od tematu – wymachuje pupami, ogonkami i kuperkami, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Bo przecież jest – prawda?
Oczywiście, mówimy o zwierzętach. Ale też o czymś więcej – o dziecięcej potrzebie zrozumienia świata od podstawy. Dosłownie i metaforycznie.
Bo dziecięca fascynacja tym, co „obrzydliwe”, nie jest wybrykiem. To poznawcza strategia. Sposób na oswojenie rzeczywistości, która bywa dziwna, nieprzewidywalna i pełna wstydu.
Psycholodzy, pedagodzy, badacze dziecięcego humoru – wszyscy mówią to samo: śmiech z pupy, pierdnięcia i kupy to nie tylko dowcip. To rytuał przejścia. Pierwszy krok ku świadomości ciała. Ku zrozumieniu, że ciało nie jest wyłącznie siedzibą ducha, ale także „narzędziem”, które robi różne rzeczy – potrzebne, zabawne, czasem zaskakujące.
A literatura, która to rozumie, nie tylko bawi.
Ona wspiera. Towarzyszy. Mówi dziecku to, czego wielu dorosłych nie potrafi powiedzieć:
„Możesz się śmiać. Możesz pytać. Możesz być ciekawy.”
Bo może jeśli dziecko nauczy się śmiać z pupy, to później nauczy się też śmiać z dorosłości. Z absurdów świata. Z tej całej patetycznej scenografii, którą z takim zapałem stawiamy wokół codzienności.
A może właśnie śmiech – szczególnie ten od tyłu – to najzdrowsza reakcja, jaką możemy mieć wobec rzeczywistości?
Od pieluch do pupologii praktycznej
Nie ukrywam – do lektury książki Golachowskiego przystępowałem z mieszanymi uczuciami. Po mojej prawej stronie siedziała czteroletnia miłośniczka literatury wszelakiej, która – o zgrozo – od pewnego czasu znosiła z przedszkola figurki kup. Różne. Kolorowe. Z oczkami.
Po kilku latach życia w pieluchowej strefie wojennej marzył się nam już detox. Trochę ciszy. Trochę metafor i egzystencjalnego oddechu. A tu jeszcze… TA książka.
Szybko okazało się, że sposób, w jaki autor podszedł do tematu pup, idealnie wpisał się w naszą rodzinną fascynację przyrodą. Żona – lekarz weterynarii – z ogonkami ma do czynienia zawodowo. Ja – przyrodnik-amator – doskonale wiem, że to, co najczęściej widujemy w lesie, to nie szlachetne profile zwierząt, ale ich tyły. Jak pisał Adam Wajrak – pupa to najczęstszy widok na wycieczce terenowej.
I właśnie dlatego ta książka działa.
Bo łączy humor z wiedzą. I robi to w sposób, który rozbraja zarówno dzieci, jak i dorosłych.
Młodsza z córek – oprócz tego, że uwielbia książki – wykazuje też wyjątkowe zainteresowanie zgłębianiem przyrodniczych ciekawostek. Po niemal każdym rozdziale siadaliśmy razem i sprawdzaliśmy, czy na YouTube można znaleźć filmy pokazujące opisywane sytuacje. Hipopotami helikopter wywoływał salwy śmiechu, a żuk bombardier i australijski skakun – efektowne „WOW”.
Po tej lekturze nie widzieliśmy już saren na polach – tylko „talerze”. W zoo nie oglądaliśmy zwierząt jak klasyczni zwiedzający – czekaliśmy, aż hipopotam zrobi helikopter. A przy wigilijnym stole śledzie… na szczęście nie odzywały się zbyt głośno.
Ale jeśli chcecie wiedzieć, o czym mówię, sięgnijcie koniecznie po tę pozycję z wydawnictwa Babaryba.
Jest jeszcze jedna zaleta tej książki: może zadziałać w towarzystwie jak facebookowa rolka. W każdej sytuacji możecie być jak Tamatoa – błyszczeć zabawnymi faktami albo przynajmniej wywołać grymas niedowierzania u cioci od strony mamy.
Na osobne uznanie zasługuje też to, że autor nie ogranicza się do zwierząt „ładnych i medialnych”. Sporo miejsca poświęca tym, którzy zwykle budzą odrazę – czyli bezkręgowcom. A przecież to właśnie ten świat – deptany, pryskany, ignorowany – stanowi fascynujące laboratorium natury.
Bezkręgowce zawsze mnie fascynowały swoją zmiennością, różnorodnością i niezwykłymi rozwiązaniami adaptacyjnymi, o których większość ludzi nie ma pojęcia.
Próbkę z tego mikroświata możecie zobaczyć poniżej – to tylko niewielki fragment tego, co zajmuje karty pamięci moich aparatów.
Możecie mi wierzyć na słowo: świat w skali makro bywa bardziej epicki niż niejeden film Marvela.

Obraz wart tysiąca śmiechów
Nie sposób pominąć doskonałych ilustracji autorstwa Marii Bulikowskiej, znanej jako Mroux. Między tekstem a obrazem wyczuwa się chemię – zwłaszcza w obszarze humoru. To coś więcej niż estetyczny dodatek. To osobny język. Opowieść w opowieści – pełna wyrazu, odwagi i tej nieuchwytnej iskry twórcy, która sprawia, że ilustracje nie tylko uzupełniają tekst, ale wręcz prowadzą z nim dialog. A czasem tworzą kulturowy remiks – zerknijcie na stronę 9… Żuk bombardier zwraca się do wroga jednym z najbardziej znanych cytatów: Hasta la vista, baby. To wypowiedź Arnolda Schwarzeneggera z filmu Terminator 2: Dzień sądu (1991). Amerykański Instytut Filmowy umieścił ją w 2005 roku na 76. miejscu listy najsłynniejszych cytatów filmowych ostatnich 100 lat.
Ilustracje Mroux flirtują z treścią. Kontrastują z naukową precyzją Golachowskiego i eksplodują absurdem, czułością oraz wizualnym dowcipem. Bulikowska nie boi się brzydoty – traktuje ją z elegancją. Z jej rysunków nie wylewa się infantylność, lecz zrównoważony chaos – dokładnie taki, w jakim dzieci czują się jak ryby w wodzie.
Gdy hipopotam robi helikopter – to nie jest tylko śmieszne. To jest epickie. I Mroux to rozumie.
Nie ucieka w lukrowanie. Nie robi z pupy kotka z kokardką. To olbrzymia pupa stojąca przed wentylatorem!

Rysunki są proste, ale nie prostackie. Dowcipne, ale nie nachalne. To ten rodzaj ilustracji, które można oglądać bez słów – i tak się śmiać. Bo opowiadają sytuacje, emocje i absurdy codzienności. Czasem wystarczy jeden wytrzeszczony wzrok, jeden źle ułożony ogon – i scena żyje. A dzieci czują to coś, co dorośli już tylko udają, że rozumieją.
W tym miejscu znów pozwolę sobie na małą prywatę – moja żona zajmuje się malowaniem i rysowaniem, głównie zwierząt. Robi to z olbrzymią precyzją, co możecie ocenić poniżej, a także na jej profilu na Facebooku.
Literatura dziecięca nie od dziś flirtuje z tym, co wstydliwe, cielesne, wydzielinowe. Słowa takie jak „kupa”, „siku”, „pupa” – które dorośli zwykle gaszą zmarszczonym czołem lub nerwowym, często przesyconym wstydem chichotem – w ustach dziecka nabierają mocy wyzwalającej. To nie przypadek. Dzieci nie tylko fascynuje to, co „obrzydliwe” – one tej obrzydliwości potrzebują.
Jak pokazują badania nad rozwojem humoru, młodsze dzieci reagują śmiechem na rzeczy i sytuacje, które przełamują znany im porządek. Tego rodzaju naruszenie rytmu – zwłaszcza przez absurdalne dźwięki czy cielesne odgłosy – może być dla nich źródłem czystej radości.
Bo może właśnie pupa – ta niedoceniana, wypierana, zepchnięta na koniec (dosłownie i metaforycznie) – jest symbolem naszej najprawdziwszej natury. Miękka, ale silna. Śmieszna, ale potrzebna. Obecna w każdej chwili życia, choć zwykle odwracamy od niej wzrok.
A może czas spojrzeć na świat z jej perspektywy – z dystansem, z tyłu, trochę przez śmiech, a trochę przez szacunek.
Ale pamiętajcie, dorośli i dzieci – nie dajcie się upupić. O tym jednak przeczytacie w osobnym wpisie, który powstał niejako rykoszetem po lekturze książki o pupach.
Gdybyście po przeczytaniu tej recenzji mieli jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, czy warto sięgnąć po tę pozycję, to sugeruję wyzbyć się tego błędnego przeczucia. Książka jest doskonała – i wracamy do niej regularnie. Od czasu wygranej.
W trakcie pisania tej recenzji okazało się, że problematyka tego, co „z tyłu”, jest na tyle złożona i jednocześnie fascynująca – na wielu poziomach – że przy okazji popełniłem jeszcze odrębne wpisy. Dotyczą one m.in. antyestetycznego piękna w literaturze dziecięcej (z odniesieniami do klasyki), a także żartobliwego, ale całkiem poważnego artykułu o tym, dlaczego „bleee” jest tak bardzo „wow”.
Bo choć temat jest z tyłu, to nie znaczy, że nie zasługuje na miejsce na froncie.
Pupa – w literaturze i w życiu – uczy nas, że śmiech to nie ucieczka od powagi, tylko sposób, by ją znieść. A czasem – usiąść jej na głowie.
To była recenzja książki Pupy, ogonki i kuperki – pisana od serca i od siedzenia.
Jeśli dotrwaliście do końca, to znaczy, że temat z tyłu naprawdę ma potencjał… z przodu.
1 komentarz
Wow. No nie wiedziałem, że pisałem z tak ważnym przekazem! Bo ja pisałem o zwierzołkowych zadkach. Ciekawe są. To ja dziękuję i pozdrawiam 🙂