Rozwój dziecka zaczyna się znacznie wcześniej, niż wielu z nas przypuszcza. Na trzecim przystanku naszej opowieści o opowiadaniu trafiamy tam, gdzie słowo spotyka się z dotykiem, a książka przestaje być tylko książką – staje się… ach! Książką!
Jeśli do tej pory myśleliście, że niemowlę jest jeszcze „za małe na czytanie”, pozwólcie, że spróbuję Was wyprowadzić z tego błędnego przeświadczenia. Bo to mit. A mit – jak wiadomo – warto o-ba-lić, najlepiej miękką okładką z pluszu i szeleszczącą stroną.
To w tym okresie dziecko uczy się najwięcej – tyle że nie przez literki, formułki i cyferki, ale przez skórę, palce i… ślinę (tak, dokładnie w tej kolejności).
W tej części zajrzymy do świata książeczek sensorycznych – małych map wielkiego świata, które dla dziecka są czymś więcej niż zbiorem obrazków. To dotykalna opowieść – historia, którą można pogłaskać.
Więc jeśli planowaliście spędzić okres niemowlęctwa swojego dziecka, podglądając znajomych na profilach społecznościowych, to mam złą wiadomość: Wasze dziecko potrzebuje Was – tu i teraz. Zaangażowanych, obecnych, gotowych do wspólnego odkrywania świata.
A świat oczami dziecka… to prawdziwa symfonia zmysłów i doznań.

Jeszcze zanim zostaniemy rodzicami, intuicyjnie czujemy, że rozwój niemowlęcia przebiega równolegle na wielu płaszczyznach. W końcu ten milion połączeń neuronowych na sekundę nie tworzy się bez powodu – trzeba to jakoś zagospodarować. Dziecko uczy się całym sobą: przez słuch, dotyk, wzrok, ale też przez ruch, smak i węch. To pełny wachlarz zmysłów, który w przyszłości stanie się fundamentem funkcji poznawczych: uwagi, pamięci, języka i myślenia abstrakcyjnego.
Właśnie dlatego pierwsze książki dla najmłodszych czytelników powinny odpowiadać na ich potrzeby sensoryczne. Książeczki dotykowe, z różnorodnymi fakturami, tkaninami, wypustkami, klapkami, a czasem nawet z prostymi efektami dźwiękowymi, zapraszają dziecko do eksplorowania – nie tylko oczami, ale przede wszystkim rączkami, buzią i całym ciałem. Dla niemowlęcia to nie tyle „czytanie”, ile doświadczanie treści poprzez działanie. I choć wygląda to czasem jak zwykłe gryzienie rogu książki, w rzeczywistości jest to pełnoprawny akt poznawczy.
Tego rodzaju publikacje pełnią funkcję nie tylko zabawki, ale też narzędzia wspierającego rozwój językowy, motoryczny i sensoryczny. Przeciąganie palcami po miękkim futerku, otwieranie szeleszczących okienek czy naciskanie elementów wydających dźwięki stymuluje małą motorykę, a jednocześnie zachęca do poznawczego zaangażowania.
Współczesna pedagogika rozwojowa nie bez powodu podkreśla znaczenie integracji sensorycznej – dziś to jeden z kluczowych tematów wśród specjalistów. Coraz więcej dzieci wykazuje trudności w tej sferze, często już na etapie przedszkolnym. I niestety, w wielu przypadkach wynika to z naszych dorosłych zaniedbań – z braku czasu, cierpliwości albo zwyczajnego ignorowania dziecięcych potrzeb.
Pozwalacie swoim dzieciom ubrudzić się jedzeniem? Wysmarować podłogę bananem bez nerwowego „po co to robisz?”? A może sprzątacie, zanim dziecko zdąży naprawdę się rozkręcić?
Rozumiem – wasz dom „w kredycie” jest dla Was ważny. Ale z chwilą, gdy stajecie się rodzicami, ten dom przestaje być tylko wasz. To także przestrzeń rozwoju, eksploracji i bałaganiarskiej wolności dla małego człowieka. Więc może warto pozwolić mu być sobą?
Świat zmysłami dziecka, czyli kiedy mniej znaczy więcej
Oczywiście, nie sugeruję, żebyście bombardowali swoje dziecko doznaniami z każdej strony. Warto pamiętać, że więcej bodźców nie zawsze znaczy lepiej. Nadmiar interakcji, dźwięków i efektów wizualnych może prowadzić do przebodźcowania – czyli przeciążenia układu nerwowego.
To temat, do którego jeszcze wrócimy w kontekście narzędzi cyfrowych, ale już teraz warto zaznaczyć: proste formy często działają skuteczniej. Na pewno słyszeliście od innych rodziców, że ich dzieciom wystarcza miska i drewniana łyżka – podczas gdy najnowocześniejsze zabawki topowych producentów kurzą się na półkach.

Potwierdzeniem takiego stanu rzeczy – a właściwie dziecięcych potrzeb – mogą być badania porównawcze przeprowadzone przez Chiong, Takeuchi i Erickson (2012), w których wykazano, że dzieci lepiej przyswajają treść opowieści z tradycyjnych książek papierowych niż z nadmiernie interaktywnych aplikacji.
Co istotne, kluczowy okazał się jeden czynnik: obecność dorosłego – kogoś, kto podczas czytania komentuje, powtarza, interpretuje emocje i tworzy wspólną przestrzeń narracyjną.
To właśnie ten akt współuczestnictwa – a nie technologia – przynosi najlepsze efekty rozwojowe. I to jest dokładnie to, do czego próbuję Was przekonać w większości moich wpisów: do czytania relacyjnego.
Pamiętam doskonale, jak czytałem naszej córce opowieść o Kurce Białopiórce. Piałem, gdakałem, wyginałem się na wszystkie strony. I wtedy, gdzieś między „ko-ko” a „kukuryku”, poczułem każdy napięty mięsień jej ciała, pełne skupienie – jakby właśnie otworzyły się przed nią drzwi do króliczej nory, prowadzące do nieznanego, tajemniczego świata.
To był ten moment – chwila, kiedy budowała się więź silniejsza niż najmocniejszy klej. Na moich kolanach. W środku opowieści.
Wspólne odkrywanie przez zmysły
Zanim dojdziecie do etapu opowieści fabularnych, podobną funkcję powinny odgrywać książeczki sensoryczne, które można dotykać, gryźć, przesuwać, otwierać i odkrywać. Pełnią one rolę miniaturowych laboratoriów poznawczych. Zaspokajają potrzebę aktywnego, wielozmysłowego poznawania świata – uczą dziecko poprzez zaangażowanie jego ciała, emocji i relacji. To forma nauki, która nie rozgrywa się w oderwaniu od rzeczywistości, ale w bliskości z drugim człowiekiem – rodzicem, opiekunem, lektorem.
W literaturze pedagogicznej podkreśla się, że wartościowe książki dla najmłodszych to takie, które wykraczają poza tekst – oferując całościowe doświadczenie angażujące zmysły, emocje i wyobraźnię. W tym sensie książka staje się nie tylko „obiektem do oglądania”, ale przestrzenią doświadczania, która może rosnąć razem z dzieckiem.
Poezja dziecięcych zmysłów
Jak pięknie pisze Sylvia Baer:
„Słowa i ilustracje unoszą nas niczym dzielne okręty na bezkresne morze duszy. Tam fale kołyszą nas ku brzegom zrozumienia – nieustannie się zmieniającym, a jednak niezmiennie urzekającym.”
(tum. własne, Baer, 2007, s. vi)
To poetyckie sformułowanie trafnie oddaje ideę literatury dziecięcej jako przygody zmysłowej i emocjonalnej – nie tylko jako treści do przyswojenia, ale jako podróży rozwojowej, w której książka staje się przedmiotem bliskości, źródłem bezpieczeństwa i bodźcem do rozwoju.
W tej podróży każde dziecko może być odkrywcą, a każdy dorosły – przewodnikiem, który nie tyle tłumaczy świat, co pozwala go dotknąć, poczuć i przeżyć.
Jak mogliście przeczytać w tym artykule, pierwsze książeczki Twojego dziecka wcale nie muszą być „czytane” w klasycznym sensie – one mają być przeżywane. Gryzione rogi, miękkie futerka, szeleszczące skrzydełka i kolorowe klapki to nie ozdobniki, lecz język zmysłów – szybszy od alfabetu, bardziej bezpośredni niż zdania.
Wspólne dotykanie, komentowanie, śmianie się i powtarzanie tych samych gestów nie tylko buduje relację, ale stwarza zmysłowy kontekst dla przyszłego rozwoju języka, myślenia i emocji.
To moment, w którym Twoja obecność staje się ważniejsza niż jakakolwiek aplikacja – bo żadna zabawka nie powie z czułością:
„Zobacz, tu jest mięciutko – to ogonek króliczka!”
W kolejnej części zanurzymy się w prozę życia – tej najprostszej, codziennej, w której przewijanie zamienia się w teatr, a zwykły spacer staje się podróżą z bohaterem. Czujecie już ten klimat?
Tak właśnie zaczyna się narracja bez książki. Bo opowieść to nie forma – to obecność.
Bibliografia:
Baer, Sylvia. Reading with Your Child: A Poetic Approach to Literacy. New York: Bright Horizons Press, 2007.
Brotherson, Sean. (2005). Keys to Enhancing Brain Development in Young Children, 2005.
Chiong, Cynthia, Lori Takeuchi, and Jesse Erickson. “Print Books vs. E-books: Comparing Parent–Child Co-reading on Print, Basic, and Enhanced E-book Platforms.” Joan Ganz Cooney Center at Sesame Workshop, 2012. https://www.joanganzcooneycenter.org/publication/quickreport-print-books-vs-e-books/.